Brak komentarzy

Anna Czepiel – Jak wojny kulturowe przyćmiły skandal lockdownu

Wystąpienie wygłoszone podczas Weekendu Kapitalizmu w Warszawie, dnia 9 października 2021 roku

Moje wystąpienie będzie odbiegało od reszty, ponieważ nie występuję bezpośrednio jako obrończyni wolnego rynku, ale jako filozofka, jako (by użyć naukowego terminu autorstwa Elaine N. Aron) osoba wysoko wrażliwa, która do dzisiaj nie może pogodzić się z zatrzymaniem się całej naszej kultury – zwłaszcza uniwersyteckiej, ale również nieodzownego witalnego życia gospodarczego – co nastąpiło 11 marca 2020 roku.

Gdy rok temu jesienią w Polsce i na całym świecie ludzie – słabi z natury oraz doświadczający wówczas bezbronności – cierpieli z powodu zamknięcia szkół, uczelni, przedsiębiorstw oraz instytucji kultury, wykładowcy Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego opublikowali list „w obronie słabszych i bezbronnych”. Okazało się to jednak być listem przeciwko aborcji mającej wynikać z „nieufności i indywidualizmu”. Gdy wobec całego społeczeństwa zastosowano, w sposób niezgodny z zasadami liberalnej demokracji, środki zapobiegawcze nieproporcjonalne wobec wirusa, którego 80 procent osób przechodzi bezobjawowo lub łagodnie, a tylko 178 na 100 tysięcy zakażonych wymaga leczenia szpitalnego, wtem Komitet Nauk Filozoficznych Polskiej Akademii Nauk opublikował list otwarty „w obronie zasady proporcjonalności” w demokratycznym państwie prawa. Okazało się to jednak być listem wyrażającym poparcie dla poręczenia ks. Wierzbickiego za, jak pisano, niesłusznie aresztowaną aktywistkę LGBT Margot.

Ani jedno, ani drugie gremium ze świata nauki, ani też żaden uniwersytet czy samorząd studencki nie uznały za stosowne zasygnalizować skandaliczności i bezprawia kolejnych miesięcy zamknięcia uczelni. Ósmego grudnia 2020 roku, gdy na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” zobaczyłam pozornie oczywisty tytuł: Młodzi strajkują, już nie miałam złudzeń. Gdyby ktoś był kosmitą, albo przynajmniej Francuzem lub Włochem – bo we Francji i Włoszech miały miejsce protesty uczniów i studentów chcących normalnego powrotu do szkół i uczelni – to naturalnie pomyślałby, że strajk młodych Polaków nie ma na celu nic innego, jak domaganie się powrotu do normalnego życia. Jednak gdy przeczytałam tekst, okazało się, że tak zwanemu Ogólnopolskiemu Strajkowi Edukacyjnemu chodziło nie o żaden powrót do szkół z powodu epidemii depresji i nastrojów samobójczych wywołanych przez lockdownową nieokreśloność życia, a po prostu o odwołanie ministra Przemysława Czarnka, uruchomienie edukacji seksualnej, zaprzestanie wpływu prawicowej propagandy na polskie szkoły i niezabieranie pieniędzy niepokornym uczelniom. Oczywiście, można się z tym zgodzić, ale cały tekst wprawiał mnie w dysonans: przecież ci – walczący o polską szkołę i naukę, podkreślający rolę młodzieżowej solidarności – młodzi ludzie tak naprawdę nie byli ani poprzedniego dnia, ani poprzedniego miesiąca w realnej szkole ani w realnej auli uniwersyteckiej. Najpierw chyba wypadałoby wywalczyć prawo chodzenia do szkoły stacjonarnej; dopiero ona będzie  platformą umożliwiającą ścieranie się różnych światopoglądowych wizji szkoły, na przykład narodowo-katolickiej czy kosmopolityczno-tolerancjonistycznej.

Tak zatem skandaliczny fakt, że przez wirusa na półtora roku zatrzymano normalne życie szkół i uniwersytetów, odwrotnie proporcjonalnie do swej skandaliczności umknął uwadze obu stronom sporu, również tej liberalnej, w teorii broniącej praw jednostki. To fakt, że ludzie boją się bardzo różnych rzeczy. Sama nie wyśmiewałabym tego, że jakaś osoba może egzystencjalnie bać się wirusa, unikać wychodzenia z domu i prosić o zakładanie przy niej maseczki. Jednak – biorąc pod uwagę dane takie jak bliższy bardziej grypie niż dżumie wskaźnik hospitalizacji i śmiertelności (dżuma – 15–80 procent śmiertelności, COVID–19 – około 2 procent) – ciężar zabezpieczenia się przed chorobą, ustalenia proporcji lęku i odwagi, ustalenia tego, na ile mogę żyć i pracować normalnie, a na ile nie, powinien spoczywać na danej jednostce, a nie być narzucany według jednej miary całemu społeczeństwu. „Naprawdę dziwi mnie twoje pojęcie wolności, które jest aż tak egoistyczne względem innych” – powiedziała mi raz koleżanka. A ja uważam, że jest to właśnie żądanie całkiem umiarkowanej wizji wolności. A umiarkowanie oraz uznanie „egoistycznego” samorozwoju człowieka za część dobra wspólnego jest ważną wartością liberalizmu. Jest różnica między osobistą, sytuacyjną wyrozumiałością dla kogoś zalęknionego a prawnym zmuszaniem wszystkich do zmiany stylu życia.

Ponieważ prawa człowieka zostały umieszczone we wszelkich epokowych deklaracjach nie na czas pokoju i zgody, ale właśnie na wypadek sytuacji, gdy będą zagrożone, to w prawdziwej liberalnej demokracji środki takie jak zamknięcie szkół i uczelni – ale także zakaz prowadzenia lokali gastronomicznych czy kin i teatrów od października do maja – wymagałyby stanu wyjątkowego. Ów stan wyjątkowy byłby łagodniejszy niż to, co zaserwowano nam przy aplauzie zarówno lewicy, jak i prawicy. Według polskiej konstytucji stan wyjątkowy rząd może wprowadzić na 90 dni z możliwością jednokrotnego przedłużenia do 60 dni za zgodą Sejmu, a zatem maksymalnie byłoby to 150 dni, czyli pięć miesięcy. Zatem, na przykład, szkoła czy uniwersytet byłyby zamknięte w październiku, listopadzie, grudniu, styczniu i lutym, ale już w drugim semestrze roku 2020/21 działałyby normalnie; to samo z wszelkimi ograniczeniami działalności gospodarczej i kulturalnej oraz z noszeniem maseczek. Tak się jednak nie stało. Niestety, możliwość uruchomienia stanu wyjątkowego po to, aby paradoksalnie oddać szacunek indywidualnym prawom, czyli ograniczyć je w trybie dozwolonym przez Konstytucję, została zastąpiona przez wojnę kulturową. Stan wyjątkowy rząd Zjednoczonej Prawicy wprowadził bowiem nie po to, by ulżyć ludziom w lockdownie, pozbawić ich lęku przed nieprzewidywalnością prawa, ale po to, by walczyć z przemarzniętymi uchodźcami na polsko-białoruskiej granicy w okolicach miejscowości Usnarz Górny. Liberalna opozycja, dziś całkowicie przejęta sporem o uchodźców i niesłusznością stanu wyjątkowego, w zimie 2020/21 raczej przestrzegała przed „sarmacką anarchią” w postaci niestosowania się do obostrzeń i zbyt szybkiego powrotu dzieci do szkół. Popierała nielegalne zaostrzanie lockdownu wbrew Konstytucji, a nawet wbrew harmonogramowi podanemu wcześniej przez premiera, zamiast przypominać o tym, że stan wyjątkowy uczyniłby obostrzenia krótszymi, a dzięki temu znośniejszymi.

Dlaczego wszystkie strony sporu politycznego tak szybko przeszły do porządku dziennego nad skandalem lockdownu? Każda ze stron ma swoje ideologiczno-filozoficzne uzasadnienie.

  • Dla PiS-owskiej prawicy koronawirus okazał się szansą, aby wreszcie sprawować wymarzone rządy silnej ręki i Schmittowskiego decyzjonizmu. Wprowadzenie lockdownu było tożsame z zawieszeniem krytykowanej między innymi przez Ryszarda Legutkę „Protagorejskiej” demokracji opartej na mniemaniu, a zatem na pluralizmie samodzielnego rozeznawania przez obywateli poziomu zagrożenia, gdzie jedna osoba powie: „Ten wirus nie wydaje mi się tak groźny”, druga: „Jakoś to będzie, będę unikać tłocznych miejsc”, a dopiero trzecia: „Ja mam choroby towarzyszące i będę musiał się izolować” – a każdy z tych obywateli będzie miał trochę racji.

  • Dla lewicy lockdown odzwierciedlał piękno inżynierii społecznej – tego sposobu myślenia, który mówi: nie ma powrotu do starego świata, musimy zgodnie z duchem postępu przystosować się do nowej sytuacji, do nauczania zdalnego, do braku namacalnego kontaktu ze światem. To wyznanie piękna inżynierii społecznej łączyło się z lewicowym kultem „radykalnej empatii”. A więc tysiące dzieci mają cierpieć brak normalnej zabawy i nauki z powodu jednego niemowlęcia, które umrze na koronawirusa. Osobiście – mimo że stan mojego zdrowia nie jest najdoskonalszy – nie jestem na tyle egoistyczna, aby uważać, że w celu chronienia mojej osoby należy zatrzymać kulturowo-gospodarcze życie całego społeczeństwa.

  • Część liberałów widziała zaś w lockdownie piękno Lewiatana, sztucznie stworzonego „śmiertelnego boga”, który wprowadza różnorakie zakazy i nakazy, aby umożliwić swym poddanym biologiczne przetrwanie. A ponieważ prawa te powstają „sztucznie” w drodze konwencji, zamiast opierać się na wyrafinowanym Nietzscheańsko-Prometejskim przezwyciężaniu lęku przez odwagę i pomysłowość, na trudnych modelach matematycznych czy na wartościach moralnych, mogą one być absurdalne. Zatem piękno Lewiatana polega na tym, że nosimy maseczki, bo one przypominają nam o epidemii, i nie możemy chodzić do kawiarni, bo w ten sposób Lewiatan troszczy się o to, abyśmy nie powrócili do „stanu natury”.

  • Z kolei narracja katolicka, podobnie jak ta lewicowa, szantażuje „radykalną empatią”. Mówi o trosce o najsłabszych i „społecznej nauce Kościoła”, wywyższa „solidaryzm społeczny” ponad inne głoszone przez siebie wartości – których jest naprawdę mnóstwo, jak zakaz nakładania na lud ciężarów, których on nie będzie mógł unieść, prymat sumienia czy porządek miłości u świętego Tomasza z Akwinu. Znamienne, że Katolicki Uniwersytet Lubelski ukarał ks. Tadeusza Guza nie za głoszenie (niezwiązanych z pandemią) kazań antysemickich i nie za to, że nazwał pandemię antypolskim spiskiem, ale przede wszystkim za niezgodne z „katolicką nauką społeczną” „kwestionowanie państwowych obostrzeń sanitarnych związanych z pandemią COVID–19”.

We wszystkich wymienionych ideologiach rzuca się w oczy utożsamienie „najsłabszych” z tymi, którzy mogliby zginąć na wirusa, a nie z tymi, którzy nadal przecierają oczy ze zdumienia, jak mogło dojść do przerwania normalnego trybu życia pod względem kultury, nauki i gospodarki; którzy codziennie budzą się ze świadomością, że świat jest nie taki, jaki powinien być; i którzy widzą, z jak wielkim podekscytowaniem media wręcz żądają informacji o ryzyku kolejnych lockdownów. Tymczasem być może owi wymagający empatii najsłabsi to ci, którzy swego „Hobbesowskiego” samozachowania upatrują nie w lockdownie, ale w ustalonym od trzech tysięcy lat sposobie funkcjonowania w cywilizacji, w obiektywizującym wtłaczaniu w cywilizację swojej subiektywności, w ujawnianiu w świecie swoich zainteresowań, zalet i przywar.

Ciekawym zjawiskiem jest fakt, że wojny kulturowe w imię spraw takich jak aborcja, aresztowanie działaczki LGBT czy przyjęcie uchodźców tworzą wrażenie, że każda ze stron w jakiejś mierze broni indywidualizmu – czy to w wersji świadomości patriotycznej i samostanowienia rodzin o sobie, czy to w wersji afirmacji różnorodności i tolerancji. W tym samym czasie, mimo owych pozornych, związanych z żądaniami i fiksacjami najgłośniejszych tolerancjonistycznych czy prawicowych mniejszości, mało istotnych działań na rzecz obrony indywidualizmu, większość ludzi w kraju – ale też każda jednostka jako „najmniejsza mniejszość” – doświadczała (i jesienią 2021 roku nadal doświadcza) rozpaczliwego zamknięcia cywilizacji. Większość młodych kobiet protestujących za wolnym wyborem w sprawie aborcji zapewne nigdy nie znajdzie się w tak trudnej sytuacji, aby terminować ciążę; walczą one tylko o istnienie pewnej wolności potencjalnej, tymczasem realna wolność jest im odbierana tu i teraz, na przykład w tym, że w październiku 2020 roku te młode kobiety nie mogły iść na uczelnię czy koncert. W środę 6 października 2021 roku ze wzruszeniem po raz pierwszy od półtora roku pojechałam na seminarium na uczelnię, jednak na miejscu okazało się, że seminarium odbywa się zdalnie, a numer sali był podany w wyniku błędu w systemie. (Oczywiście, nie chodzi tutaj o lockdown w ścisłym znaczeniu tego słowa, ale o lockdownowy styl myślenia: mimo wynalezienia szczepionek uniwersytety, zamiast zdecydować się od jesieni 2021 roku na „grubą kreskę” od lockdownu i zdecydowane, oparte na traktowaniu covidu jako jednej z wielu chorób, z którymi trzeba żyć, przejście do świata sprzed marca 2020 roku, dały wykładowcom i organizatorom konferencji – zbyt pobłażliwie realizowaną! – możliwość wyboru formy online). Zresztą tak dużą frekwencję i zaangażowanie w Strajk Kobiet, protesty uczniowskie przeciwko ministrowi Czarnkowi, a także kontrmanifestacje prawicowych bojówek odczytuję – wbrew nauce Karla Poppera, aby nie bawić się w odgadywanie ukrytych, podświadomych motywacji uczestników życia politycznego – jako skryty, sublimacyjny sposób odbicia sobie miesięcy uwięzienia i braku interakcji społecznych (przy jednoczesnym posiadaniu przez uczestników alibi, iż przecież nie chodzi im o to, co „najgorsze” – o to, co gorsze nawet od żądania teokratycznej i patriarchalnej władzy Kościoła czy od domagania się państwa i społeczeństwa, w którym „aborcja jest OK” i nie może być oceniana – czyli o negowanie lockdownu i nakazywanie radykalnej empatii przepisami prawnymi kosztem normalnych fizycznych i psychicznych potrzeb człowieka).

Przeciwnik w wojnie kulturowej jest przynajmniej kimś „uznanym” przez drugą stronę: TVN obficie cytuje ministra Czarnka mówiącego o cnotach niewieścich, a TVP uznaje wagę opozycji, przygotowując materiały przeciwko niej. Tymczasem przeciwnik lockdownu jest spychany do kategorii zupełnie odjechanego, „szurniętego” osobnika. Dlatego można zrozumieć, że osoby okaleczone nie tylko gospodarczo, ale też psychicznie decyzją o lockdownie, nie zaznając empatii w lewicowo-liberalnym oraz PiS-owskim mainstreamie, czują się bardziej akceptowane przez wyznawców teorii spiskowych na temat pandemii. To, że przeciwnicy lockdownu są kimś „innym”, „obcym”, poza wszelką kategorią, poza wspólnotą, niczym kasta nietykalnych w Indiach, ujawniło się choćby w usunięciu przez TVP odcinka programu „Warto rozmawiać”, w którym krytykowano lockdown, czy też w materiale TVN, który wiosną wyśledził, że pewien polityk Solidarnej Polski kandydujący w lokalnych wyborach nie zakładał maseczki do rozmów i zdjęć z wyborcami na świeżym powietrzu. Prezenter rozpoczął materiał od oskarżycielsko wypowiedzianych słów: „Czy to mrugnięcie okiem do przeciwników lockdownu?”, a rzecznik rządu PiS przepraszał za jakże okropne zachowania owego polityka. Nie można przecież choć przez chwilę mrugać okiem do przeciwników lockdownu, wracajmy lepiej jak najszybciej do mniej ryzykownego tematu aborcji oraz konfliktu Jarosław Kaczyński-Donald Tusk.

Niektórzy wolnorynkowcy, na przykład środowisko „Najwyższego Czasu!”, mówią, że lockdown jest wyrazem triumfu tej „okropnej” demokracji i dlatego należy demokrację zlikwidować. A moim zdaniem lockdown jest przeciwny demokracji, stanowi triumf antydemokratycznego myślenia. Niedawno katolicki arcybiskup Stanisław Gądecki powiedział – rzecz jasna wyśmianą przez empatyczne środowisko „Więzi” – ciekawą rzecz: że w sprawie lockdownu

„nie było dialogu odnośnie do poszczególnych kwestii, jakie zazwyczaj przekazuje się w ramach konsultacji publicznych”.

Arcybiskupowi chodziło zapewne o nieskonsultowanie obostrzeń z władzami Kościoła katolickiego. Jego intuicja jest jednak słuszna przede wszystkim w odniesieniu do całości wspólnoty politycznej: trzeba było skonsultować obostrzenia z obywatelami. Wtedy, po trzech tygodniach psychologicznie uzasadnionego lockdownu – po Wielkanocy 2020 roku – wszyscy wróciliby do normalnego życia.

Na zakończenie powiem, że niedawno widziałam zapowiedź konferencji „Healing Patient Europe” w Rzymie. Fragment tej zapowiedzi brzmiał:

„Forsowana przez rządy idea »życia z COVID« neguje zarówno etykę Ewangelii, jak i tradycję europejskiego oświecenia”.

Więc ja na to odpowiadam, że istnieją jeszcze renesans, romantyzm i grecka agora.

Anna Czepiel filozofka polityki, politolożka i poetka. W latach 2007–2019 współpracowała z Forum Obywatelskiego Rozwoju. W 2017 roku nakładem Wydawnictwa Nieoczywistego ukazała się jej książka zatytułowana Szczęśliwy człowiek kontra dobry obywatel?

Skomentuj

*