
Porzucone dobro wspólne
Gołym okiem można zauważyć, że krytycy lockdownu często nie mają wsparcia bliskich im ideowo środowisk. Podczas gdy wspomniany liberał Trzeciakowski krytykuje lockdown, jego miejsce pracy – czyli Fundacja Forum Obywatelskiego Rozwoju prof. Leszka Balcerowicza – unika tego tematu, preferując branie udziału w polaryzacyjnej walce z Prawem i Sprawiedliwością (choć wielokrotnie prezentowana przez Balcerowicza przed 2015 rokiem dogmatyczna obrona wolności gospodarczej nakazywałaby przyznać mniejszy priorytet słusznej krytyce podkopywania praworządności przez PiS, a większy temu, że gospodarka właśnie umiera na naszych oczach). Analogicznie, lewicowy publicysta Sławomir Sierakowski krytykuje lockdown, uzasadniając to pogarszaniem się kondycji psychicznej społeczeństwa i złą sytuacją ludzi pracy, gdy tymczasem sejmowa Lewica jest za przedłużaniem obostrzeń (ostatnio jedna z jej posłanek powiedziała, że otwarcie szkół to „przepis na katastrofę”). Na polskich uczelniach zaś – w pozaekonomicznym sensie tego słowa najbardziej dotkniętych przez lockdown (studenci nie pojawiają się w aulach od marca 2020 roku) – mimo poglądu wielu młodszych i starszych ludzi nauki, że zdalne nauczanie niszczy ideę uniwersytetu, nie powstały (być może z obawy przed etykietą irracjonalizmu czy braku empatii) żadne zdecydowane inicjatywy, aby choć częściowo przywrócić normalne wykłady i seminaria.
Z czego bierze się to osamotnienie krytyków lockdownu? Czy rzeczywiście są oni irracjonalni? Należy zauważyć, że aby być krytykiem lockdownu, bynajmniej nie trzeba negować ustaleń nauk medycznych. To jasne, że medycy będą wygłaszać opinie najlepsze z punktu widzenia ich dziedziny (tzn. ochrony ludzi przed zachorowaniem), dlatego w większości będą zachęcać do lockdownu. Troska o dobro wspólne polega jednak na uznaniu, że inne wartości i perspektywy też mają znaczenie (zwłaszcza że większość zakażeń koronawirusem jest bezobjawowa lub lekko objawowa, zatem sama liczba zakażeń niekoniecznie równa się z armagedonem). Warta zatem uwzględnienia jest perspektywa przetrwania ekonomicznego, a przede wszystkim psychologicznego i cywilizacyjnego: w lockdownie zaś zminimalizowane zostaje poczucie indywidualnej sprawczości, nie jest zaspokajana potrzeba oddzielenia pracy od odpoczynku oraz zróżnicowania kontaktów społecznych.
Przyczyna robienia z lockdownu świętości i niechęć do poważnego traktowania innych perspektyw tkwi więc raczej w tym, że lockdown kojarzy się z tym, co naukowe i empatyczne; tak kurczowe przylgnięcie do niego można nazwać zwulgaryzowaną oznaką dominacji perspektywy medycznej. O tym, że wywyższenie lockdownu ma niewiele wspólnego z racjonalnym myśleniem, świadczy pewne znamienne zjawisko w polityce większości państw członkowskich Unii Europejskiej, w tym Polski. Otóż wobec krytyków lockdownu nie robi się ustępstw (gastronomia, szkoły i uczelnie bywają nieczynne od miesięcy), ale wobec antyszczepionkowców ustępstwa są czynione, choć na pewno są oni mniej racjonalni od krytyków lockdownu. Szczepionki na koronawirusa nie będą w Polsce i wielu innych krajach obowiązkowe – mimo że to właśnie one mają być kluczem do powrotu do normalności – ale dobrowolne, co jest ukłonem w stronę ruchów antyszczepionkowych i tych, którzy mają podejrzenia, że rządy, chcąc „wcisnąć” wszystkim obywatelom szczepionkę, są w zmowie z korporacjami farmaceutycznymi.
Lockdown, lewica, prawica
Nad Wisłą w odniesieniu do lockdownu istnieje zaskakujące podobieństwo w reakcjach obu spolaryzowanych środowisk. Koalicja Obywatelska oraz Lewica to stronnictwa, które zasadniczo zgadzają się na lockdown, popierają zamknięcie szkół i dużo mówią o „wyjątkowości sytuacji”. Ich krytyka polityki epidemicznej rządu Zjednoczonej Prawicy ogranicza się do zarzucania mu nieodpowiedzialnych zakupów sprzętu medycznego, nieprzygotowania szkół na nauczanie zdalne czy zbyt późnych decyzji.
Nawet jeżeli polska lewicowo-liberalna opozycja krytykuje pewne obostrzenia jako naruszenie praw jednostki, to nie odbywa się to w aurze – nie mogę się tu powstrzymać od pompatycznych słów – „obrony ludzkiej godności” (tzn. prawa do normalnego życia), ale w aurze wybiórczego naśmiewania się z polityki PiS-u. Przykładem może być akcja „Sylwester u Kaczora”: protest ten wcale nie polegał na krytyce lockdownu, a był jedynie satyrą w stylu „co też ten stary kawaler Kaczyński znowu wymyślił”. (Uczestnicząc 31 grudnia w jednym z protestów przeciwko sylwestrowej godzinie policyjnej, swoim transparentem starałam się wnieść szerszą, antylockdownową perspektywę: napisałam, że według danych powinniśmy być w „żółtej”, łagodniejszej strefie obostrzeń, a więc móc pójść do kawiarni itp.)
Można zatem powiedzieć, że w kwestii lockdownu – być może również w innych krajach – tradycyjne podziały na obóz lewicowo-liberalny i prawicowy zanikają. Z jednej strony ukazuje się nam jałowość polaryzacji, która, owszem, dostarcza stadnych emocji i poczucia wspólnoty zjednoczonej w walce z wrogiem („pisiakami” albo „lewakami”), ale pozostaje obojętna na uwięzienie obywateli w lockdownowym marazmie. Z drugiej strony sytuują się czujni, nierezygnujący z własnego oburzenia obywatele (w tym intelektualiści wspomnianych bardzo różnych środowisk), którzy dostrzegają lockdown jako przesadę i swoistą zdradę człowieczeństwa. W przeciwieństwie do liberalnej opozycji nie przechodzą oni do porządku dziennego nad niedotrzymywaniem obietnic przez rząd.
Sadyzm wobec obywateli
Chyba największym jak dotąd wyrazem tej czujnej postawy jest krótki artykuł opublikowany 20 grudnia 2020 roku w „Rzeczpospolitej” pt. Mniej niż 25 zakażeń na 100 tys. mieszkańców. Według zapowiedzi z listopada Polska mogłaby być żółtą strefą. Krótkie śledztwo przeprowadzone w tym tekście jasno udowadnia, że jako obywatele jesteśmy zwodzeni przez rząd, a zatem – że nie ma u nas praworządności. I to w sposób dużo bardziej dla zwykłych obywateli niebezpieczny niż zmiany dotyczące Sądu Najwyższego.
Autorzy z „Rzeczpospolitej” przywołują wypowiedź premiera Mateusza Morawieckiego z 4 listopada, kiedy ustalił on podział na strefy obostrzeń: 2-10 przypadków na 100 tysięcy osób – strefa zielona, od 10 do 25 – strefa żółta, 25-50 przypadków – strefa czerwona, od 50 do 70 – „hamulec bezpieczeństwa”, powyżej 70 – narodowa kwarantanna. Dziennikarze przywołali towarzyszącą temu ustaleniu obietnicę premiera, że gdy liczba zakażeń się zmniejszy, Polska będzie mogła wrócić do strefy żółtej albo czerwonej (według zasad z października również w strefie czerwonej mogłaby funkcjonować na przykład gastronomia). I obliczyli:
„Po spłynięciu danych z niedzieli 20 grudnia, średnia dobowa liczba zakażeń koronawirusem w Polsce w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców z ostatnich 7 dni spadła do 24,99. To 27. dzień z rzędu, gdy wskaźnik ten jest mniejszy niż 50”.
Rząd nie dotrzymał więc obietnicy danej obywatelom. Żaden powrót do strefy żółtej czy nawet czerwonej nie był planowany – ani w okresie świątecznym, gdy „Rzeczpospolita” publikowała tekst, ani teraz, w połowie stycznia. Dodajmy, że od 1 do 7 stycznia średnia liczba zachorowań to 8,8 tysięcy, co mieści się w strefie żółtej, której granicą w przeliczeniu na liczby bezwzględne jest – jak przyznawał sam premier – ok. 9,4 tysięcy zachorowań.
Sprawa jest tym bardziej istotna, że strefa żółta i czerwona miały, zgodnie z ideą rządów prawa, jasno określone zasady: w połowie października stworzono wytyczne, co może być otwarte i w jakich odległościach mają znajdować się uczestnicy wydarzeń. Ale już 24 października zaczęła się samowola, ponieważ rząd wyszedł poza klarowne zasady podziału na strefy. Tę dowolność można zobrazować wspomnianym już przykładem lokali gastronomicznych. Zostały one zamknięte właśnie 24 października, za wyjątkiem zakupów na wynos. Początkowo miało to trwać dwa tygodnie, ale zakaz ich funkcjonowania trwa nadal, bo 21 listopada rząd – wbrew słowom o możliwości przywrócenia podziału na strefy – wprowadził program „100 dni odpowiedzialności”, którego zasadą było dalsze trwanie lockdownu, w tym zamknięcia gastronomii, a wręcz intensyfikacja restrykcji. Owa „narodowa kwarantanna”, której status prawny budził wątpliwości nawet w obozie rządzącym, miała skończyć się 17 stycznia – lecz na sześć dni przed planowanym końcem rząd przedłużył restrykcje do 30 stycznia i nie wiadomo, czy nie rozszerzy ich dalej. Jedyne poluzowanie to powrót dzieci z klas I-III do szkół. Również w dniu 21 listopada 2020 roku, otwierającym „100 dni odpowiedzialności”, rząd niepostrzeżenie zmodyfikował zasady strefy czerwonej. Mimo że według zasad z października lokale gastronomiczne mogły być w tej strefie czynne dla gości w godzinach 6:00–21:00, to po zmianach dozwolona jest tylko sprzedaż na wynos.
Nasuwa się kilka pytań: 1. Czy i dlaczego „100 dni odpowiedzialności” (a teraz chyba „115 lub więcej dni odpowiedzialności”) były wyłączone z możliwości zmiany „kwarantanny narodowej” na strefę czerwoną lub żółtą, zgodnie z wcześniejszymi obietnicami premiera? 2. Jaka jest podstawa prawna przedłużenia obostrzeń? 3. Co będzie po 30 stycznia: czy możliwa będzie regionalizacja obostrzeń, czy też cała Polska wróci z „narodowej kwarantanny” do strefy czerwonej – a jeżeli tak, to czy powrócimy do październikowej, czy listopadowej strefy czerwonej? (Nawiasem mówiąc, po treści tych pytań jak na dłoni widać, że praworządność służy indywidualnym swobodom jednostki, ale wspomnianymi tematami – mimo że powiązanymi z fundamentami filozofii politycznej liberalizmu – liberalna opozycja się nie zajmuje, aby nie wyjść na „koronasceptyków”.)
Tymczasem beztrosko-tyranicznej odpowiedzi na powyższe pytania dostarczył premier. Podczas organizowanej przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów internetowej sesji pytań 5 stycznia Mateusz Morawiecki przyznał, że ze względu na statystyki faktycznie można by wprowadzić strefę żółtą, ale nie będzie sugerował się danymi zachorowań:
„Mniej ludzi chce się testować. My zachęcamy do testowania. Testy w ostatnich dniach to 25-30 tysięcy. Infrastruktura jest przygotowana na niewiele mniej niż 100 tysięcy dziennie. Niestety wiemy, że osoby, które spędzały święta, sylwestra w mniejszych liczbach chcą się testować. Dzisiaj być może nie wyłapujemy wszystkich zakażonych i sądzę, że te 5 tysięcy osób nie jest liczbą, która w pełni oddaje obraz dzisiejszej epidemii”
– mówił. A co z obietnicami?
Sądzę, że mniejszy popyt na testy może odzwierciedlać po prostu to, że rzadsze są sytuacje, w których dana osoba czuje, że test na wirusa jest potrzebny. Tymczasem z ust premiera padła jedna z najbardziej zatrważających odpowiedzi, jaką można usłyszeć od polityka. Nie tylko bowiem rząd zamknął miejsca ważne dla całokształtu ludzkiego życia, ale także sadystycznie przyznaje, że kryteria choćby częściowego przywrócenia normalności są niezależne od danych, które sam publikuje – bo „obywatele są niegrzeczni”, ukrywają się przed opieką medyczną. Kryteria te są nam nieznane; te, które przynosiły nam nadzieję, okazały się być zmienione w trakcie gry.
How dare you?
Wobec takiej sadystycznej arbitralności rządzących – ale także wobec samej idei lockdownu, który trwa nie tygodnie, ale już miesiące – chyba jedynym słusznym zawołaniem, jakie się nasuwa, jest pełen emocji okrzyk Grety Thunberg: „How dare you?” – „Jak śmiecie tak postępować?”. Można przytaczać racjonalne argumenty, ale w pewnej chwili już traci się siły i chce się tylko krzyczeć: „How dare you?”. Wyobrażenie, że rządy zamykają niemal całą gospodarkę oraz system edukacji z powodu wirusa, którego 80 procent osób przechodzi bezobjawowo, niedawno można byłoby nazwać snem szaleńca, a jednak to się dzieje naprawdę. Tak bardzo chyba większość społeczeństwa nieświadomie potrzebowała „wielkiego wydarzenia”, wobec którego mogłaby się zjednoczyć, i dlatego groza epidemii została sztucznie powiększona.
Podobnie jak aktywistka klimatyczna, obecnie niemal wszystkie dzieci, młodzież i studenci mogą powiedzieć o lockdownie: „Zabraliście nam młodość”. Jednak w przeciwieństwie do odległych, trudnych do wyobrażenia konsekwencji globalnego ocieplenia, przed którymi ostrzega Greta, bezprawne zabieranie życia w lockdownie jest namacalne – ludzie, nie tylko młodzi, odczuwają je codziennie; psychologowie alarmują o epidemii depresji, utracie przez dzieci i młodzież poczucia czasu, a także o niemożności ucieczki ofiar od przemocy domowej. Co więcej, nawet jeżeli przyjąć, że powstrzymanie nagrzewania się planety wymaga jakichś wyrzeczeń, to na pewno nie byłyby one tak uciążliwe jak lockdown. Innymi słowy, być może w reżimie „antyociepleniowym” loty samolotem nie będą już tak bardzo dostępne, a obowiązki recyklingowe staną się cięższe, ale przynajmniej młody człowiek będzie mógł pójść ze znajomymi do knajpy oraz na żywo podyskutować na lekcji czy wykładzie.
Sęk w tym, że żadna siła polityczna nie bierze na poważnie odczuwanej przez wiele osób rażącej nieadekwatności lockdownu, skutkującej indywidualnymi tragediami ekonomicznymi i psychologicznymi – być może w obawie, że zostaną zakwalifikowani do tych, którzy uważają, że „pandemia to spisek wielkich korporacji”. Głosy antylockdownowe, postulujące natychmiastowy powrót do względnie normalnego życia ze względu na docenianie innych wartości niż wyłącznie przetrwanie, pozostają więc rozproszone, pozbawione wsparcia środowisk ideowo bliskich autorom – i, by tak rzec, „przepraszające za swoje istnienie”, za swoją kontrowersyjność, choć wyrażają bardzo częsty gniew oraz poczucie nieadekwatności i niesprawiedliwości. Przyznam, że mój szok z powodu lockdownu jest tak silny, jak pierwszego dnia jego ogłoszenia.
Te rozproszone skargi na odebranie ważnych wymiarów człowieczeństwa aż proszą się o to, by zostać ujęte w głos niewinnej – tzn. kojarzonej nie z antynaukową narracją o „plandemii”, ale po prostu z czystą chęcią celebrowania swego człowieczeństwa, na przykład prawa do nauki – jednostki, która krzyczy zdecydowanie: „jak śmialiście?” – albo nawet: „zabijacie nas za życia” (mogę dodać za Mickiewiczem: „cała Polska młoda / wydana w ręce Heroda”, choć de facto chodzi tu o młodzież całego Zachodniego świata).
Pojawiła się już kandydatka na antylockdownową „Gretę Thunberg” – jest nią Anita Iacovelli, 12-letnia uczennica z włoskiego Turynu. Jak donosi „The Guardian”, pewnego listopadowego dnia demonstracyjnie zasiadła w kurtce na ławce przed siedzibą swojej szkoły i uczestniczyła w zajęciach zdalnych; po jakimś czasie dołączyło do niej również kilkunastu kolegów z klasy. „Nie boję się powrotu do szkoły” – mówi. Uważa, że o ile lockdown był zrozumiały wiosną 2020 roku, kiedy nic nie wiedzieliśmy o wirusie, o tyle obecna wiedza na temat wirusa pozwala nam wypracować rozwiązania niewymagające odsuwania młodzieży od normalnego życia (podobne stwierdzenie znajduje się w Deklaracji z Great Barrington autorstwa trojga wybitnych epidemiologów). Iacovelli mówi, że szkoła, nawet z jej ambiwalentnymi sytuacjami, jest lepsza od siedzenia w domu („tęsknię nawet za nauczycielami” – przyznaje). Forma protestu zapoczątkowana przez Anitę odpowiedziała na potrzeby tych młodych ludzi, którzy czują podobnie. W dniu 11 stycznia we Włoszech odbyły się wielotysięczne protesty włoskich licealistów, którzy domagają się powrotu do szkół – młodzi ludzie nie tylko „strajkowali”, rezygnując z logowania się na zajęcia zdalne, ale także wychodzili na ulice z transparentami.
Obrona namacalnego świata
Sprawę można ująć bardziej filozoficznie. Gretę Thunberg, apelującą o radykalną zmianę życia na rzecz obrony klimatu, należałoby nazwać obrończynią transcendencji – wykraczania poza siebie, nakładania na siebie ograniczeń, poświęcania się dla jakiegoś górnolotnego celu i zarazem wymagania, aby taki heroizm stał się normą. Dlatego też lockdown nie jest przez Gretę krytykowany, bo w gruncie rzeczy jest on wielkim wykraczaniem poza siebie: rezygnowaniem całego społeczeństwa z normalnego życia po to, aby uchronić garstkę najbardziej narażonych osób przed śmiercią na wirusa o niskiej śmiertelności i wysokiej bezobjawowości. Podobnie do Thunberg zachowują się zresztą ci polscy a także światowi politycy i publicyści, dla których emocje związane ze spolaryzowaną walką polityczną są wystarczającym uzasadnieniem, aby krytykę lockdownu odstawić na boczny tor – jako mniej istotną (!) i rzekomo „antynaukową”.
Protestująca w obronie normalnego życia młodzieży Anita Iacovelli broni zaś immanencji – świata namacalnego, cielesnego, świata takiego, jakim on jest, z jego malowidłami w szkolnym zeszycie, z jego pracą, rozrywką, twórczością i relacjami międzyludzkimi. To obrona immanencji jest dziś prawdziwym bohaterstwem – zwłaszcza że to właśnie na gruncie świata namacalnego, choćby w postaci (szkolnej lub dorosłej) wycieczki do muzeum czy na koncert, możliwy jest skok człowieka w duchowość. Analogicznie, ci politycy i publicyści, którzy dostrzegają nieludzki i nieumiarkowany charakter lockdownu, którego nie zrównoważy żadna „tarcza antykryzysowa”, faktycznie bronią polskich obywateli, zamiast wykraczać z namacalnego świata ku mglistym potyczkom przynależącym do politycznej polaryzacji.
Jest dowodem na jakieś szaleństwo tego świata, że Greta Thunberg, która uważa, jakoby brak polityki klimatycznej miał jej „zabrać dzieciństwo”, stała się gwiazdą rozpoznawalną na cały świat i otrzymała wsparcie od ważnych polityków i gwiazd popkultury, podczas gdy o Anicie Iacovelli, która doświadcza „zabrania dzieciństwa” w sposób namacalny, jest w mediach relatywnie cicho. Od czasu do czasu oczywiście pojawiają się o niej artykuły w duchu pochwały zaangażowania społecznego dziewcząt, ale uczennicy z Włoch daleko jest do statusu Grety Thunberg. W gruncie rzeczy Anita robi rzecz odwrotną: Greta w każdy piątek nie pojawiała się w szkole, aby zaprotestować w obronie klimatu, tymczasem Anita chce wejść do szkolnego budynku, lecz jest to jej zabronione. A może by tak – dopóty, dopóki obostrzenia są w jakiejś mierze konieczne – pozwolić, aby przez jeden dzień w tygodniu uczniowie i studenci brali udział w prawdziwych, bezpośrednich zajęciach, a my wszyscy – w koncertach, spektaklach i seansach kinowych przy przestrzeganiu limitu osób? Był „Piątek dla Klimatu”, może być „Poniedziałek dla Normalności”.
Anna Czepiel – filozofka polityki, politolożka i poetka. W latach 2007–2019 współpracowała z Forum Obywatelskiego Rozwoju. W 2017 roku nakładem Wydawnictwa Nieoczywistego ukazała się jej książka zatytułowana Szczęśliwy człowiek kontra dobry obywatel?
Komentarz
blurp_wak_wak says
28 stycznia 2021 at 19:29Z tymi “ustępstwami względem antyszczepionkowców” to już nie przesadzajmy.
Żeby mówić o ustępstwach, to musi istnieć coś, do czego ktoś ma prawo, ale z tego prawa wspaniałomyślnie rezygnuje. A niby jakie by to miało być prawo ? Prawo do wymuszania na innych udziału w eksperymencie medycznym ?