Brak komentarzy

Aleksander Serwiński – Pieniądze? Nie, podziękuję!

Adam Glapiński, obecny prezes Narodowego Banku Polskiego (NBP), wyraził się niedawno na konferencji prasowej o możliwościach finansowych swojej instytucji w ten oto sposób:

„Zaopatrzymy wszystkie banki i bankomaty w taką ilość gotówki, jaka będzie potrzebna. Fizycznej gotówki mamy nieprzebrane ilości”.

Trudno odmówić mu racji. Emisja pieniądza w ogóle nie jest skorelowana z posiadanym przez NBP złotem; nie jest też w najmniejszym stopniu związana z ziemskimi zasobami Skarbu Państwa, czy chociażby ze zwałami węgla, które oczekują na lepsze dla tego surowca czasy. Cechą pieniądza fiducjarnego jest to, że ma on parytet wiary – wiary w państwo. To, że będziemy go w stanie wymieniać na towary i usługi, zasadniczo jest tylko wynikiem powszechności tej wiary, czy też takiego powszechnego przekonania. W pewnym jednak sensie rząd i bank centralny są w swoich działaniach ograniczone – zbyt duże zwiększenie podaży pieniądza skutkuje spadkiem jego wartości w stosunku do tego, co możemy za niego otrzymać.

Nie działa to jednak w ten sposób, że pan Adam ma drukarkę na korbkę, którą teraz niesamowicie dzielnie pracuje, a jego pracownicy dzielnie wożą taczkami te pieniądze do rządu, który dzięki temu jest w stanie tymi pieniędzmi obracać. Chociaż zwolennicy nowoczesnej teorii monetarnej (Modern Monetary Theory, MMT) mogliby stwierdzić, że tak to powinno ich zdaniem wyglądać, to niestety rzeczywistość jest nieco mniej wdzięczna, jeżeli chodzi o twórczość autorów memów. Pojawia się nieoczywisty problem – ktoś musi od banku centralnego te pieniądze chcieć dostać. Do budżetu, który bynajmniej nie wygląda jak skarbiec Sknerusa McKwacza, nie podjadą cysterny ze złotówkami, które zostaną tam wylane, by zapełnić go do pełna. Rząd potrzebuje bratniej pomocy – ręki, która chwyci marchewkę. Marchewkę na tyle nieapetyczną, że być może złapią ją dopiero obite kijem, struchlałe rączki.

Jedną z wielu obaw związanych z nadchodzącym kryzysem jest inflacja. Jednym z czynników, które mają na nią duży wpływ, jest emisja pieniądza, zwiększenie jego podaży. Chociaż proste prawo popytu i podaży ma tutaj tak naprawdę raczej symboliczne znaczenie, z pewnością nagła obniżka stóp procentowych, a także plotki o zniesieniu rezerwy cząstkowej (ustanowieniu rezerwy zerowej) sprawiają wrażenie, że czeka nas gigantyczna ekspansja kredytowa oraz ogromna emisja papierów dłużnych, zwłaszcza obligacji.

Chociaż inne przyczyny inflacji z pewnością nie zawiodą, a spowolnienie gospodarcze może zmienić się w recesję, to akurat mam poważne wątpliwości, czy wspomniane wyżej czynniki będą miały w tym procesie istotny udział. Powiem więcej – mogłyby mieć i miałyby, gdyby ktokolwiek sięgnął po wspomnianą rządową marchewkę. Ale o taką dłoń może być trudno, a polityka rządu i NBP póki co coraz bardziej zniechęca niż zachęca.

Najbardziej oczywistą metodą kreacji długu jest emisja obligacji. Rząd jednak sam od siebie ich kupić nie może – robi to czasem co prawda z obiegu wtórnego, naginając (choć nie jest oczywiste czy łamiąc) konstytucyjną zasadę zakazu finansowania deficytu przez NBP. Jednak te, które są obecnie w obiegu, nie są istotne – chodzi o te nowo wyemitowane.

Pojawia się jednak problem, że są one tak źle oprocentowane, że można na nich wyłącznie stracić. Owszem, znajdują one rynek zbytu, jednak zdecydowanie poniżej oczekiwań rządzących. Myślę, że liczby mówią same za siebie, wyjaśniając, dlaczego obligacje są popularną decyzją wśród inwestorów. Zakup pojedynczej obligacji premiowej kosztuje 100 zł. Oprocentowanie tych papierów to 1,25%, a emitowane są one na okres dziesięciu miesięcy. Oczywiście ten gargantuiczny zysk jest jeszcze opodatkowany, więc na każdej obligacji realnie zarabia się złotówkę i jeden grosz. Banki komercyjne się śmiały, inflacja się śmiała i chyba tylko obywatel, który tak „zainwestował” pieniądze nie wiedział, z czego się śmieją.

Czym jest obligacja premiowa? Bardzo rozsądnie zauważono, że skoro nie da się realnym zyskiem nakłonić do nabycia obligacji, to trzeba użyć dodatkowej zachęty. Obecnie emitowane obligacje są nazywane „premiowymi”, ponieważ „inwestując” w nie można otrzymać premię nawet do 10 tys. zł. Oczywiście szansa na główną nagrodę, która nijak ma się do wygranej w Lotto, jest jak 1 do 101 727. W jakimś jednak stopniu ta zachęta działa. Znajdują się więc ludzie, którzy bawią się w tę loterię fantową i liczą na łut szczęścia. Niestety dla rządu – nieliczni. Jest zbyt mało osób, które chcą sięgnąć po „nieprzebrane” zasoby NBP.

Jak emisję skrajnie nieopłacalnych obligacji może tłumaczyć samo NBP w swoim comiesięcznym raporcie o inflacji? Rzecz jasna jest to sukces:

„Na kształtowanie się rentowności polskich obligacji skarbowych w ostatnich miesiącach miały wpływ zmiany nastrojów na rynkach finansowych oraz bieżące odczyty inflacji. W rezultacie w lutym 2020 r. rentowność 10-letnich obligacji skarbowych wyniosła średnio 2,1%. Rentowności pozostały więc istotnie niższe niż średnio w poprzednich latach, a także niższe niż w większości gospodarek wschodzących, a w ostatnim okresie – podobnie jak w przypadku krajów rozwiniętych – rentowności polskich obligacji skarbowych obniżyły się. Odzwierciedla to korzystną ocenę fundamentów polskiej gospodarki przez inwestorów, w tym brak istotnych nierównowag makroekonomicznych”.

Z jednej strony więc szczycimy się bardzo niskim oprocentowaniem obligacji, z drugiej zaś proponujemy je obywatelom jako inwestycje. Przy obecnym tempie inflacji faktycznie dla rządu, nawet przy organizacji tej śmiesznej loterii, niezwykle korzystnym jest, gdy kupuje się rządowe papiery wartościowe. Rząd na pewno zyska, „inwestor” na pewno straci. No, chyba że wygra swój „zysk” na loterii. Pozornie genialne, aczkolwiek bardzo naiwne w swoich założeniach.

Z danych na temat podaży pieniądza wynika natomiast, że zadłużenie zarówno sektora gospodarstw domowych, przedsiębiorstw, samorządów, jak i sektora finansowego już w lutym nieznacznie wzrosło. To może stwarzać problemy dla drugiego sposobu emisji pieniądza, czyli dokonywanej za pośrednictwem banków komercyjnych ekspansji kredytowej. Pojawi się tutaj kilka problemów.

Po pierwsze, ci, którzy przez kryzys związany z koronawirusem najbardziej potrzebują pieniędzy, to ci, którzy nie otrzymają wypłat lub ich biznesy będą mieć problemy z płynnością finansową. Jednocześnie, w wyniku ogromnej niepewności co do tego, jak sytuacja się rozwinie, jest to grupa o bardzo niskiej zdolności kredytowej. Zastrzyk gotówki, gdyby znana była konkretna i pewna data końca kwarantanny, mógłby te biznesy uchronić i faktycznie pomóc im przetrwać ten trudny czas. Niestety nie jest – a to główna determinanta tego, czy ci przedsiębiorcy i pracownicy będą mieć z czego pożyczki spłacać.

Oznacza to, że mamy konflikt interesów. Strumień pieniądza, by jakkolwiek uchronić małe biznesy, restauracje, browary, puby, kluby etc., powinien być skierowany właśnie tam – z punktu widzenia władzy i NBP. Jednocześnie z punktu widzenia banków to obecnie prawdopodobnie najgorszy sektor jeżeli chodzi o udzielanie długoterminowych pożyczek, w dodatku z odroczoną spłatą. W Polsce ochrona dłużnika jest na wysokim poziomie, a proces odzyskiwania wierzytelności jest kosztowny i długotrwały. W dodatku przez rozszerzenie możliwości ubiegania się o tzw. upadłość konsumencką może zakończyć się dla wierzyciela całkowitym fiaskiem. Dodatkowo pierwszeństwo przed długami prywatnymi zawsze będą miały zobowiązania wobec państwa. Rząd w swoim planie „pomocowym” zaproponował natomiast tylko odroczenie danin, które po prostu kumulują się odkładane w czasie, ale nijak nie znikną. Nie trzeba chyba dodawać, że nawet kiedy biznes prowadzi się w sposób ciągły, to obciążenia fiskalne dla sektora mikro, małych i średnich przedsiębiorstw są znaczącą kategorią kosztową. Tym znaczniejszą, gdy biznes jest w zawieszeniu. Oczywiście państwo na masach upadłościowych firm położy rękę jako pierwsze – więc banki raczej nie będą chciały, by wśród tej masy majątkowej znajdowała się chociażby jedna ich dodatkowa złotówka.

Tymczasem wśród osób, których kryzys nie dotknie w pierwszej kolejności, bardzo mało prawdopodobny wydaje się większy popyt na kredyt, choćby i tani. Trudny dla gospodarki czas raczej zniechęca do inwestowania, zaciągania zobowiązań czy do zwiększania wydatków konsumpcyjnych. W dużym stopniu na pewno przyczyni się do tego również fakt, że znacznie zmalała liczba miejsc, gdzie pieniądze możemy wydawać.

Do tego wszystkiego dochodzi szkopuł w postaci Konstytucji RP:

Art. 220.
1. Zwiększenie wydatków lub ograniczenie dochodów planowanych przez Radę Ministrów nie może powodować ustalenia przez Sejm większego deficytu budżetowego niż przewidziany w projekcie ustawy budżetowej.
2. Ustawa budżetowa nie może przewidywać pokrywania deficytu budżetowego przez zaciąganie zobowiązania w centralnym banku państwa.

Przepis ten naginany był wielokrotnie, jednakże do tej pory trudno mówić o złamaniu go wprost. Nie zdziwi mnie przymuszenie spółek Skarbu Państwa do dodatkowego skupowania obligacji, choć w obecnej perspektywie dokonanie większej ekspansji podaży pieniądza z pominięciem instytucji prywatnych stanowi poważny problem. To wszystko wbrew pozorom dobre informacje – o ile jeszcze ktoś miał wątpliwość. Okazuje się bowiem, że przy całej nietypowości sytuacji, system stworzony jako dążący do inflacji, sam w sobie może tę inflację zahamować w pewnym momencie. Jasne, z całą pewnością cele inflacyjne z początku roku należy już włożyć między bajki, ale nie spodziewałbym się hiperinflacji ani nawet tego, że te cele zostaną w sposób znaczący w ujęciu rocznym przekroczone. Jeżeli jednak tak będzie, to nie przez huczne zapowiedzi Adama Glapińskiego – bank centralny rzeczywiście w tym momencie chciałby pokazać, jak wiele może. Jak wspomniałem problemem jest to, że de facto nie może tak wiele.

Oczywistym jest natomiast, że długofalowa, restrykcyjna polityka rządu związana z wirusem, nadchodzące spowolnienie i prawdopodobny kryzys, upadek wielu mikro, małych czy nawet średnich firm, może wpłynąć na wartość pieniądza – zwłaszcza przy zapowiadanych cenach maksymalnych czy dopłatach do pensji. Niemniej przyczyna, która zdaje się uchodzić w oczach wielu komentatorów za najbardziej oczywistą i doniosłą, może w całym tym procederze odegrać marginalną rolę.

Żeby dopełnić obrazu pozostaje jeszcze do omówienia dług zagraniczny – już na znacznie bardziej niekorzystnych warunkach, niż ten wewnętrzny. Problem w tym, czy uda się go pozyskać i na co zostanie wydany i czy rząd będzie w ogóle o niego zabiegał. Obecna sytuacja może wiązać się z kryzysem o charakterze globalnym, a nie lokalnym, stąd też pozyskanie zagranicznych nabywców na polskie papiery dłużne wydaje się mało prawdopodobne. Zresztą wymagałoby to więcej czasu, a czas prawdopodobnie będzie głównym czynnikiem, który pozwoli uporać się z całym zamieszaniem.

Być może więc, przy setce problemów, które wkrótce się pojawią w polskiej i światowej gospodarce, w naszym przypadku rosnące zadłużenie publiczne i związana z nim inflacja, bynajmniej nie będzie jednym z kluczowych. Chociaż brzmi to jak teza nie do końca uprawniona i śmiała, wierzę, że w praktyce tak właśnie może być. Oczywiście w momencie, gdy w grę wchodzą nieprzewidywalne decyzje polityczne, a sieć powiązań jest znacznie bardziej skomplikowana i rozleglejsza od pajęczyny w jaskini Szeloby, trudno dziś przewidzieć cokolwiek. Warto jednak próbować – nawet jeżeli nie po to, by okazać się tym, który pod koniec dnia powie: „A nie mówiłem!”, to dla zwykłego treningu intelektualnego.

Aleksander Serwiński, Myśli Uwolnione

Skomentuj

*